Wednesday 15 August 2012

chapter 1.



Z czasem wszystko może się znudzić. Nie ważne jak cudowne i niezwykle coś jest, nie ważne ile sprawia przyjemności i zadowolenia.
Można marzyco czymś będąc dzieckiem, darzyć do tego, robić wszystko co w ludzkiej mocy byle by się udało.
Jednak bywa, że po dotarciu do celu, odnosi się wrażenie, iż do pełnego szczęścia wciąż czegoś brakuje. A to coś nie może mieć miejsca z powodu osiągniętego wcześniej celu, przychodzi czas wyboru, gdyż nie można posiadać wszystkiego. I co wtedy? Co zrobić, gdy z czasem zaczyna się wątpić w słuszność podjętej decyzji?
‘Albo wóz albo przewóz … Na wszystko przyjdzie czas … Najgorszy jest fakt, że z nikim nie mogę o tym pogadaćNikt mi nie pomoże, ani nie doradzi. Będę trzymał te myśli dla siebie, aż któregoś dnia wybuchnę i zwariuję… A jeśli chociaż na chwilę zacznę się inaczej zachowywać, wszyscy momentalnie zauważą, za dobrze mnie znają. Ukrywanie mojego sekretnego marzenia przed nimi będzie niewiarygodnie trudne … Przeraża mnie to… ‘.
-     Ooo nie! Tam pada!– niski głos Tom’a oderwał go od myśli oraz sprawił, ze mógł obudzić się z udawanego snu.
Uniósł się nieco, rozprostował kości, po czym rzucił okiem za okno.
-     Faktycznie, leje … - odparł,ziewając przy tym szeroko.
Cala piątka spoglądała teraz na małą wyspę, pokrytą warstwami ciemnych chmur.
-     A co dziś robimy? – zapytał, odwracając głowę ku pozostałym, siedzącym na fotelach za nim.
-      W sumie, nic. Możemy gdzieś wyskoczyć, pozwiedzać. Zdjęcia zaczynamy od jutra, cały dzień i cała noc. Jednak warto, teledysk kręcony na Ibizie będzie fantastyczny! – odpowiedział Max, chowając przy tym słuchawki do kieszeni swojej kapturowej bluzy.
Dwadzieścia minut później, samolot wylądował na małym lotnisku w miasteczku Eivissa.
Taksówki już na nich czekały, a przy nich kierowcy, którzy w nadziei na napiwek, prędko rzucili się do pomocy przy bagażach.
Siedział teraz na tylnej kanapie jakiegoś Mercedes’a, prowadzonego przez mężczyznę, który nie dość, ze ledwo mówił po angielsku, to także sprawiał wrażenie zagubionego w małych uliczkach, które miały być skrótem do ich celu.
Świdrował wzrokiem krajobraz na zewnątrz, wszystkich ludzi, zalane deszczem chodniki i mnóstwo młodych par, które trzymały się za ręce w każdej mijanej restauracji.
‘Walentynki to najgorsze święto na świecie … ‘.
-     I jak stary? Lecimy dziś gdzieś na miasto? Świętować? – zapytał Jay, godząc go łokciem między żebra.
-     Nie ma co świętować. Możemy iść w miasto jak skończymy zdjęcia.
-     Proszę Cie, nie bądź nudny! Chodźmy gdzieś! – nalegał i widać było, że nie zamierza odpuścić.
-     Jay … Ehh … No okay, możemy gdzieś wyjść, ale nie na długo, jutro rano zaczynamy nagrywać.
Kudłaty podskoczył w miejscu z radości, klaskając przy tym wesoło. Resztę drogi do hotelu spędzili w milczeniu, mając nadzieję, że cisza pomoże w koncentracji kierowcy.
*
Zatrzasnął właśnie drzwi za lokajem, rzucił torbę na łózko, po czym udał się w kierunku balkonu.
Delikatna, ciepła bryza zaczęła muskać jego twarz, a świeżutkie powietrze momentalnie wdarło się w nozdrza, pozwalając mu tym samym na odczucie cudownego zapachu tego fantastycznego miejsca.
Pogoda znacznie się polepszyła, deszcz ustał, chmury znikły pozostawiając na niebie dywan błyszczących gwiazd oraz potężny księżyc, którego srebrne promienie odbijały się na tafli wody w hiszpańskiej zatoce.
Wszystko wydawało się być wręcz idealne.
Poza faktem, iż ten dzień, w jego mniemaniu, należał do najgorszych w całym roku.
Każdy rzut okiem na plażę znajdującą się niedaleko, denerwował go coraz bardziej.
‘Zakochane pary i ich pieprzone Walentynki …
Odwrócił się w stronę swojego pokoju, opierając przy tym obarierkę.
Opuścił w dół powieki, wzdychając głęboko.
Właśnie znów zaczynał sobie wmawiać, ze przecież nic na siłę, jeśli coś ma się stać to i tak się stanie, prędzej czy później. Owszem, los też czasem potrzebujepomocy, ale bez przesady.
Za duża ingerencja zadziałałaby odwrotnie, zrujnowała wszystko. I tak wkółko, między młotem a kowadłem, między głupim ruchem lub bezczynnością.
‘I co? Niby nigdy nic nie robiłem, siedziałem i czekałem, aż wszystko stanie się samo. Ale co jeśli zawalę jak tylko wykonam jakiś ruch? I tak, zawsze, czego nie dotknę to wali się na łeb, na pysk … Cholera!!!’.
Cały aż podskoczył w nerwach, wojna, która trwała w jego głowie od dłuższego czasu, doprowadzała go chwilami do szału.
‘Tylko spokojnie … Ogarnij się, uśmiechnij, za godzinę wychodzisz z chłopakami, nie możesz daćpo sobie znaćże coś jest nie tak … Wdech … Wydech …’.
Jego płuca zaczęły pochłaniać duże ilości świeżego tlenu, kojąc przy tym spięte mięśnie.
Oparł się mocniej o barierkę, spojrzał na zegar whotelowym pokoju, który oznajmiał, że już nie ma pełnej godziny do wyjścia.
Wzdychnął znów, zimpetem odchylając głowę do tyłu, jako okaz zażenowania.
Jednak, zbyt gwałtowny ruch sprawił, iż jedna z jego ulubionych czapek, zleciała właśnie z balkonu, upadając metr przed chodnikiem, w pobliżulicznego parkingu.
-     Żesz w mordę! – wyżył złość na barierce, po czym opuścił pokój z trzaskiem drzwi, kierując się przed hotel w celu odzyskania zguby.
*
Stąpała boso po chodniku wzdłuż wybrzeża, w ręku trzymała swoje ulubione sandałki na obcasie w ślicznym odcieniu beżu.
Jej luźna, kwiecista sukienka, sięgająca połowy ud, pasowała kolorem do owych sandałków.
Wiatr bawił się jej włosami, zarzucając falami płonąco rudych loków z jednego ramienia na drugie.
Szła tak, wbijając wzrok w taflę wody, kojąc uszy szumem fal iśpiewem mew, fruwających w pobliżu mola.
-     Żesz w mordę!
Głos w górze oderwał ją od myśli, zmuszając by spojrzała w stronę hotelowego balkonu.
Nikogo tam nie zastała, jednak kątem oka zdąrzyła zauważyć jakiś kolorowy przedmiot szybujący ku ziemi.
Bez namysłu, ruszyła chcąc go odnaleźć.
*
Cały czerwony ze złości, że zmuszony był do użycia schodów, wyleciał z hotelu niczym strzała. Twardym krokiem kierował siędo miejsca, w którym wylądowała jego czapka.
Ku jego zdziwieniu, nie było jej tam. Rozglądał się dookoła w nadziei, że potoczyła się gdzieś razem z wiatrem.
Lecz niestety, wyglądało na to, iż rozpłynęła się w powietrzu.
Temperatura w jego ciele sięgaławrzenia i czuł, że zaraz wybuchnie.
-    No żesz …
-    W mordę – ktoś, stojący za jego plecami, dokończył za niego.
Momentalnie się odwrócił, widząc przed sobą nie wysoką, rudowłosą niewiastę o błękitnych oczach, która z uśmiechem trzymała jego zaginiona czapkę w prawej ręce.
-    Ludziom nie warto ufać. Czułam, że po nią zejdziesz, więc wolałam jej popilnować niż żeby ktoś miał Ci ją ukraść – dodała, wyciągając do niego dłoń ze zgubą.
-    Dzięki – odpowiedział, umieszczając czapkę na jej właściwym miejscu – Jak bosko, że mówisz po angielsku. Nie znam hiszpańskiego, więc mogłabyś mi wciskać, że jesteś z policji i zamykasz mnie za zaśmiecanie miejsca publicznego, a ja nic nie rozumiejąc, uśmiechnąłbym się głupio i pokiwał głowa.
Zachichotała cicho, poprawiając pasma płonących loków, które zakryły na moment jej delikatny policzek.
-    Bez obaw, ja też nie tutejsza.
-    A skąd?
-    Anglia, Londyn. Tu jestem na małych wakacjach.
-    No proszę, jaki ten świat mały, ja aktualnie też mieszkam w Londynie, razem z kumplami z zespołu – obdarował ją swoim uśmiechem nr. 3 a’la ‘Nathan’s smile’.
-    To dlatego Cię kojarzę. A co tu … - syknęła, chwytając się za głowę – Co tu robicie?
-    Nic Ci nie jest? Coś Cię boli?
-    Nie, ale … Wybacz, muszę już iść – minęła go i zaczęła sięoddalać, zostawiając go samego po środku parking.
-    Czekaj! Jak masz na imię? – wykrzyknął, sekundę zanim zdąrzyła zniknąć mu z pola widzenia– Ja jestem Nathan … Mały Nath…  Dziękuję za czapkę … - dodał cicho pod nosem, spuszczając przy tym głowę. Zasmucony, udał się w kierunku głównych drzwi hotelowych.

1 comment: